- Kategorie:
- po zmierzchu.9
- z sakwami.24
pseudoRoztocze- dzień czwarty
Niedziela, 7 czerwca 2015 | dodano: 09.06.2015Kategoria z sakwami
Rower:Batavus Cayuca
Dane wycieczki:
100.00 km (0.00 km teren), czas: h, avg: km/h,
prędkość maks: 0.00 km/hTemperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
pseudoRoztocze- dzień trzeci
Sobota, 6 czerwca 2015 | dodano: 09.06.2015Kategoria z sakwami
Rower:Batavus Cayuca
Dane wycieczki:
106.00 km (0.00 km teren), czas: h, avg: km/h,
prędkość maks: 0.00 km/hTemperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
pseudoRoztocze- dzień drugi
Piątek, 5 czerwca 2015 | dodano: 08.06.2015Kategoria z sakwami
Rower:Batavus Cayuca
Dane wycieczki:
70.00 km (0.00 km teren), czas: h, avg: km/h,
prędkość maks: 0.00 km/hTemperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
pseudoRoztocze- dzień pierwszy
Czwartek, 4 czerwca 2015 | dodano: 08.06.2015Kategoria z sakwami
Rower:Batavus Cayuca
Dane wycieczki:
135.00 km (0.00 km teren), czas: h, avg: km/h,
prędkość maks: 0.00 km/hTemperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Dojazdy maj
Niedziela, 31 maja 2015 | dodano: 09.06.2015
Rower:Batavus Cayuca
Dane wycieczki:
140.00 km (0.00 km teren), czas: h, avg: km/h,
prędkość maks: 0.00 km/hTemperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Trzeci dzień majówki (Bieszczady/ Niski)
Niedziela, 3 maja 2015 | dodano: 26.05.2015
Rower:Batavus Cayuca
Dane wycieczki:
156.00 km (0.00 km teren), czas: h, avg: km/h,
prędkość maks: 0.00 km/hTemperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Drugi dzień majówki (Bieszczady/ Niski)
Sobota, 2 maja 2015 | dodano: 24.05.2015Kategoria z sakwami
Całą
noc lało. Światło dzienne, które siłą wdzierało się pod powieki zmusiło go do
przebudzenia się. Szum kropli deszczu uderzających o namiot też nie pomagał w
dłuższym śnie. Nałożył kaptur na oczy i ściągną sznurkami tak, żeby został
tylko otwór do oddychania. Starał się jeszcze zasnąć, ale bez skutku. Zjadł
owsiankę z rodzynkami i czekoladą, uzupełnił dziennik, sprawdził pogodę. Do
piętnastej miało padać, ogólnie straszna padaka. Tak zeszło do w pół do
dziewiątej. Wcale się nie spieszył, bo w taką pogodę nie chce się jechać. Było
nudno. Te momenty są najgorsze, rano i wieczorem, kiedy nie ma się do kogo
odezwać. Wieczorem jest chociaż do kogo zadzwonić a o ósmej rano... Poza tym
baterię trzeba szanować, więc za długo też nie pogada. Zaczął się pakować. Potem
przeszedł do zwijania namiotu. Deszcz delikatnie kropił więc nie było tragedii.
W tym czasie na zewnątrz wyszła gospodyni.
- Dzień dobry!- krzyknął z uśmiechem na ryju.
- A dzień dobry, dzień dobry. Zrobić herbatki?
- Nie, raczej prosiłbym o wrzątek do termosu. Chociaż- zamyślił się- gdyby to nie był problem to herbaty też bym się napił.
Gdy wszystko już miał spakowane stawił się na zaproszenie. Była sama, choć twierdziła, że mieszka z synem. Pomyślał, że tylko tak mówi, dla zachowania bezpieczeństwa. Nikt w nocy nie przyjeżdżał, ogólnie śladu auta przy domu też nie było widać, więc stwierdził, że to ściema. W rozmowie dowiedział się, że kobieta pochodzi z jego okolic, córka też mieszka niedaleko Strzyżowa, a syn pracuje w Rze. Oprócz zapowiedzianej herbaty dostał ciastka, dwie bułki i dwa plasterki żółtego sera krojonego z dużej kostki, tak na oko trzysta- czterysta gramów. To było naprawdę miłe a jedyne czym mógł się odwdzięczyć to serdeczne "dziękuję" i życzenie zdrowia.
W Wisłoku Wielkim spotkał dwie dziewczyny w wieku studenckim. Nie było ruchu, więc mogli się zatrzymać i pogadać. Ta pierwsza, ubrana na czarno wydawała się być bardziej wygadana i sympatyczna. Może dlatego, że była ładniejsza. Zauważył, że w ogóle nie mają namiotu. Okazało się, że śpią po schroniskach. Dziewczyny były z Krk a wycieczkę rozpoczęły z Krynicy, jechały już któryś dzień. Życzył im szerokiej drogi oraz ładnej pogody i się rozjechali.
Od ciągle padającego deszczu w butach zbierała się woda. Co kilka kilometrów zatrzymywał się i je wykręcał. Od Jaślisk drogę znał dobrze, bo jechał tędy początkiem marca.
Jadąc przez Tylawę Słońce bardzo nieśmiało wychyliło czerep przez chmury. W zasadzie cały czas chowało się za obłokiem. Później zobaczył skrawek błękitnego nieba z czego bardzo się cieszył. W Olchowcu na przystanku spotkał Antka z kolegą, którzy właśnie zrobili sobie przerwę na skręcenie papieroska. Wybrali się na majówkę trochę pieszo, trochę stopem. Chcieli dostać się do Komańczy. Po chwili rozmowy ruszył dalej.
W Krempnej postanowił kupić coś do jedzenia. Pod sklepem kręciło się wielu turystów. Pieszych, na motorach, terenówką. Kupił chleb i dwa serki w parówce.
- Mam prośbę- zwrócił się do ekspedientki. Czy mógłbym przez chwilę podładować sobie telefon?- miał na myśli telefon, z którego dzwonił do A. bo do tego drugiego miał dwie zapasowe, naładowane baterie.
Sprzedawczyni nachyliła się i z lekkim strachem w oczach powiedziała konspiracyjnie:
- Co pan... Wszędzie na sklepie jest monitoring. Jak szef zobaczy to będzie źle. Zrozumiał, nie nalegał. Usiadł na ławce przed sklepem i zabrał się za jedzenie. W tym momencie na parking zajechało znajome auto. Już przez szybę poznał pasażerki. Tak, to była Halinka z córką. Uśmiechnął się szeroko i serdecznie je przywitał. Szykowały jakiegoś grilla, więc zaraz poszły na zakupy. Dalej ruszył drogą do wsi Żydowskie. Ta trasa również była ładna.
Na horyzoncie ujrzał zabytkowe, wojskowe auto a przy nim grupę majstrujących ludzi. Z powinności zapytał czy może jakoś pomóc, ale w odpowiedzi usłyszał coś o podkładce fi 30, więc się nawet nie zatrzymał, bo takich ze sobą nie wozi. Nie minęło dziesięć minut jak go wyprzedzili. Pomachali do siebie wzajemnie i auto zniknęło za szczytem wzniesienia.
W czasie przyjemnego zjazdu do Ożennej na asfalcie pojawił się krzepiący napis.
Do granicy było kilka kilometrów, więc wyłączył telefony, żeby przypadkiem nie wyczerpał się stan konta. Jadąc przez Wyszowatkę błoto oblepiło oba koła, a w tylną przerzutkę wpadł kamyk, który ją całkowicie rozregulował. W miarę ją ustawił, lecz po ujechaniu kilkunastu metrów urwał się łańcuch. Wkurwił się konkretnie. Rozlazło mu się to samo ogniwo co zawsze. W Radocynie umył porządnie koła przy czym urwał kawałek paznokieć. W międzyczasie podjechała do niego para rowerzystów, oboje mieli około 30 lat.
- Dzień dobry. Ma pan może taki klucz? O, tutaj do tego.- wskazał palcem pod siodełko w bajku partnerki.
- Niech pan zobaczy czy ten będzie- dał mu szóstkę imbusową, największą jaką posiadał.
- Dobry.
- Daleko pan jedzie? – zapytała kobieta.
Nie miał ochoty na żadne dyskusje, bo gotowało w nim przez ten pieprzony rower.
- Dziś z Komańczy – starał się być miły.
Nawet nie pytał, bo wiedział, że bazują w hotelu gdzie w marcu był na slajdowisku AC.
Dalej ruszył do wsi Krzywa a następnie do Gładyszowa. Znalazł się w miejscu, gdzie kiedyś z Radkiem łapał stopa na Się Dzieje Fest. Zgłodniał, więc kupił sobie dwa batony Lion i spiął tyłek, żeby jak najszybciej dotrzeć do Ujścia Gorlickiego. Nad miejscowością roztaczał się piękny, pomarańczowy zachód Słońca. Rozpoczął rozglądać się za miejscem na nocleg. Jak zwykle szukał czegoś przy rzece. Zapytał w pierwszym domu- odmowa, pojechał dalej. W drugim gospodarz zgodził się. Wcześniej, przed wydaniem werdyktu poszedł do domu zapytać żony o zdanie- całkiem zrozumiałe i rozsądne posunięcie. Jeszcze zapytał czy ten namiot to tylko jeden i czy na pewno nikt więcej. Pewnie obawiał się, że zaraz przyjedzie grupa pielgrzymów i będzie musiał nakarmić towarzystwo. Bartolini dostał jeszcze wskazówkę, żeby lepiej oddalił się od psa. A był to zwykły kundel, jakiś brudnobiały filcok. Głośno szczekał i uważnie obserwował obcego, ale po pewnym czasie zaczął go tolerować. W miarę szybko rozłożył namiot i poszedł umyć się w Ropie. Gdy wrócił, syn gospodarza zapytał go czy napije się herbaty. Z chęcią przytaknął i po kilku minutach dostał wielki kubek gorącego napoju. Niebo się rozpogodziło i pomiędzy chmurami pojawiały się pierwsze gwiazdy. Łysy też zaglądał zza obłoków. Bartolini dał znać rodzicom gdzie śpi i zadzwonił do A. żeby opowiedzieć co go spotkało tego dnia i oczywiście życzyć dobrej nocy
Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
- Dzień dobry!- krzyknął z uśmiechem na ryju.
- A dzień dobry, dzień dobry. Zrobić herbatki?
- Nie, raczej prosiłbym o wrzątek do termosu. Chociaż- zamyślił się- gdyby to nie był problem to herbaty też bym się napił.
Gdy wszystko już miał spakowane stawił się na zaproszenie. Była sama, choć twierdziła, że mieszka z synem. Pomyślał, że tylko tak mówi, dla zachowania bezpieczeństwa. Nikt w nocy nie przyjeżdżał, ogólnie śladu auta przy domu też nie było widać, więc stwierdził, że to ściema. W rozmowie dowiedział się, że kobieta pochodzi z jego okolic, córka też mieszka niedaleko Strzyżowa, a syn pracuje w Rze. Oprócz zapowiedzianej herbaty dostał ciastka, dwie bułki i dwa plasterki żółtego sera krojonego z dużej kostki, tak na oko trzysta- czterysta gramów. To było naprawdę miłe a jedyne czym mógł się odwdzięczyć to serdeczne "dziękuję" i życzenie zdrowia.
W Wisłoku Wielkim spotkał dwie dziewczyny w wieku studenckim. Nie było ruchu, więc mogli się zatrzymać i pogadać. Ta pierwsza, ubrana na czarno wydawała się być bardziej wygadana i sympatyczna. Może dlatego, że była ładniejsza. Zauważył, że w ogóle nie mają namiotu. Okazało się, że śpią po schroniskach. Dziewczyny były z Krk a wycieczkę rozpoczęły z Krynicy, jechały już któryś dzień. Życzył im szerokiej drogi oraz ładnej pogody i się rozjechali.
Od ciągle padającego deszczu w butach zbierała się woda. Co kilka kilometrów zatrzymywał się i je wykręcał. Od Jaślisk drogę znał dobrze, bo jechał tędy początkiem marca.
Jadąc przez Tylawę Słońce bardzo nieśmiało wychyliło czerep przez chmury. W zasadzie cały czas chowało się za obłokiem. Później zobaczył skrawek błękitnego nieba z czego bardzo się cieszył. W Olchowcu na przystanku spotkał Antka z kolegą, którzy właśnie zrobili sobie przerwę na skręcenie papieroska. Wybrali się na majówkę trochę pieszo, trochę stopem. Chcieli dostać się do Komańczy. Po chwili rozmowy ruszył dalej.
W Krempnej postanowił kupić coś do jedzenia. Pod sklepem kręciło się wielu turystów. Pieszych, na motorach, terenówką. Kupił chleb i dwa serki w parówce.
- Mam prośbę- zwrócił się do ekspedientki. Czy mógłbym przez chwilę podładować sobie telefon?- miał na myśli telefon, z którego dzwonił do A. bo do tego drugiego miał dwie zapasowe, naładowane baterie.
Sprzedawczyni nachyliła się i z lekkim strachem w oczach powiedziała konspiracyjnie:
- Co pan... Wszędzie na sklepie jest monitoring. Jak szef zobaczy to będzie źle. Zrozumiał, nie nalegał. Usiadł na ławce przed sklepem i zabrał się za jedzenie. W tym momencie na parking zajechało znajome auto. Już przez szybę poznał pasażerki. Tak, to była Halinka z córką. Uśmiechnął się szeroko i serdecznie je przywitał. Szykowały jakiegoś grilla, więc zaraz poszły na zakupy. Dalej ruszył drogą do wsi Żydowskie. Ta trasa również była ładna.
Na horyzoncie ujrzał zabytkowe, wojskowe auto a przy nim grupę majstrujących ludzi. Z powinności zapytał czy może jakoś pomóc, ale w odpowiedzi usłyszał coś o podkładce fi 30, więc się nawet nie zatrzymał, bo takich ze sobą nie wozi. Nie minęło dziesięć minut jak go wyprzedzili. Pomachali do siebie wzajemnie i auto zniknęło za szczytem wzniesienia.
W czasie przyjemnego zjazdu do Ożennej na asfalcie pojawił się krzepiący napis.
Do granicy było kilka kilometrów, więc wyłączył telefony, żeby przypadkiem nie wyczerpał się stan konta. Jadąc przez Wyszowatkę błoto oblepiło oba koła, a w tylną przerzutkę wpadł kamyk, który ją całkowicie rozregulował. W miarę ją ustawił, lecz po ujechaniu kilkunastu metrów urwał się łańcuch. Wkurwił się konkretnie. Rozlazło mu się to samo ogniwo co zawsze. W Radocynie umył porządnie koła przy czym urwał kawałek paznokieć. W międzyczasie podjechała do niego para rowerzystów, oboje mieli około 30 lat.
- Dzień dobry. Ma pan może taki klucz? O, tutaj do tego.- wskazał palcem pod siodełko w bajku partnerki.
- Niech pan zobaczy czy ten będzie- dał mu szóstkę imbusową, największą jaką posiadał.
- Dobry.
- Daleko pan jedzie? – zapytała kobieta.
Nie miał ochoty na żadne dyskusje, bo gotowało w nim przez ten pieprzony rower.
- Dziś z Komańczy – starał się być miły.
Nawet nie pytał, bo wiedział, że bazują w hotelu gdzie w marcu był na slajdowisku AC.
Dalej ruszył do wsi Krzywa a następnie do Gładyszowa. Znalazł się w miejscu, gdzie kiedyś z Radkiem łapał stopa na Się Dzieje Fest. Zgłodniał, więc kupił sobie dwa batony Lion i spiął tyłek, żeby jak najszybciej dotrzeć do Ujścia Gorlickiego. Nad miejscowością roztaczał się piękny, pomarańczowy zachód Słońca. Rozpoczął rozglądać się za miejscem na nocleg. Jak zwykle szukał czegoś przy rzece. Zapytał w pierwszym domu- odmowa, pojechał dalej. W drugim gospodarz zgodził się. Wcześniej, przed wydaniem werdyktu poszedł do domu zapytać żony o zdanie- całkiem zrozumiałe i rozsądne posunięcie. Jeszcze zapytał czy ten namiot to tylko jeden i czy na pewno nikt więcej. Pewnie obawiał się, że zaraz przyjedzie grupa pielgrzymów i będzie musiał nakarmić towarzystwo. Bartolini dostał jeszcze wskazówkę, żeby lepiej oddalił się od psa. A był to zwykły kundel, jakiś brudnobiały filcok. Głośno szczekał i uważnie obserwował obcego, ale po pewnym czasie zaczął go tolerować. W miarę szybko rozłożył namiot i poszedł umyć się w Ropie. Gdy wrócił, syn gospodarza zapytał go czy napije się herbaty. Z chęcią przytaknął i po kilku minutach dostał wielki kubek gorącego napoju. Niebo się rozpogodziło i pomiędzy chmurami pojawiały się pierwsze gwiazdy. Łysy też zaglądał zza obłoków. Bartolini dał znać rodzicom gdzie śpi i zadzwonił do A. żeby opowiedzieć co go spotkało tego dnia i oczywiście życzyć dobrej nocy
Rower:
Dane wycieczki:
108.00 km (0.00 km teren), czas: h, avg: km/h,
prędkość maks: 0.00 km/hTemperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Pierwszy dzień majówki (Bieszczady/ Niski)
Piątek, 1 maja 2015 | dodano: 23.05.2015Kategoria z sakwami
Obudził
się po siódmej. Planował wyjechać przed dziewiątą, ale rodzice chcieli, żeby
poczekał do ich powrotu. Wszystkie toboły były spakowane wieczorem, już nawet na
próbę objuczył rower, ale żeby móc go schować na noc musiał wszystko zdjąć.
Rano załadował wszystko po raz wtóry. Na śniadanie zjadł bogatą owsiankę i
zrobił kilka kanapek na drogę. W oczekiwaniu zjadł jeszcze porządny żurek
ugotowany przez babcię. Z domu wyruszył chwilę po dziewiątej. Była bardzo ładna
pogoda, taka, która na rower wydawała się być idealna. Z nudów liczył auta,
które go wyprzedzały na trasie z Lutczy do Brzozowa. W Bliznym wstąpił do
sklepu, jedynego otwartego w tym dniu. Kupił ładną zapalniczkę firmy Bic, taką
z damskim wzorem oraz gumy Orbit dla dzieci. Droga do Sanoka była nudna, choć
okraszona ładnym widokami. Co chwilę wysyłał do A. różne widoki. W
Niebieszczanach po raz pierwszy podczas tego wyjazdu szlag trafił łańcuch.
Jakoś go naprawił bez użycia spinki, bo tę zostawił na czarną godzinę. We wsi
Kulaszne chciał przedostać się do sąsiedniej wioski drogą przez las.
Był zachwycony tą drogą. Stary asfalt wił się pomiędzy ścianami żywej zieleni, czasem w górę, rzadziej w dół. Tak mu się zdawało, zawsze tak się wydaje. Podczas podjeżdżania poczuł głód. Zatrzymał się i zjadł kilka kromek z podróbą nutelli.
Dalej minął dwóch kolesi jadących na jednym, starym skuterze. Zaraz potem rozpoczął się długi zjazd do wsi Średnie Wielkie.
Do wyboru były dwie trasy- wojewódzka 893 lub droga przez las. Wybrał tą drugą opcję licząc na równie piękne widoki. Nawierzchnia z asfaltowej zmieniła się w szuter- jechało mu się w porządku, ale przy podjazdach koło czasem uskakiwało.
Gdy podjeżdżał, spotkał trójkę turystów robiących pętlę po okolicznych szlakach. Najbardziej spodobał mu się wielki husky. Miał miękką, gęstą sierść i piękne oczy. Kilka zdań dialogu i się pożegnali.
Zjazd wymagał skupienia, bo prędkość była naprawdę duża. Oscylowała wokół 50 na godzinę, co na łysych i wąskich oponach dawało kupę adrenaliny. Wylądował na rozjeździe przy kamieniołomie/ zakładzie związanym z kamieniami.
Zdecydował jechać na Przełęcz Żebrak. Nazwa brzmiała znajomo. Szukał po głowie skąd ją zna i doszedł do wniosku, że przecież oglądał program o przyrodzie Podkarpacia i tam był temat flory na tej przełęczy. Dojeżdżając do SBN Rabe postanowił zapytać o wodę pitną, bo zapas powoli kończył się. Woda była, ale trzeba byłoby ją przegotować a tego mu się nie chciało. Zapytał jeszcze o drogę na przełęcz. Dowiedział się, że to kawał góry do pokonania, ciężko wejść, a co dopiero wjechać. No dobra, jak będzie trzeba to będę pchał- pomyślał.
Ujechał kilkaset metrów i poczuł nagły spadek energii. Postanowił zjeść coś porządnego, bo skoro ma być tak ciężko, to lepiej się wzmocnić. Ugotował makaron z sosem, choć nie było to łatwe z powodu silnego wiatru. Ledwo skończył jeść a zaczął kropić deszcz. Szybko się zebrał i zaczął kręcić. Za chwilę znów się zatrzymał, aby wyciągnąć pelerynę. Mocno napierał na padały, żeby uciec przed deszczem. W końcu ujrzał szczyt, na którym znajdowała się wiata turystyczna. Przypomniał sobie, że koleś z Rabe coś o niej wspominał. Popatrzył na zegarek, była osiemnasta. Stwierdził, że najbliższą noc spędzi w tej budzie, bo cholera wie ile jeszcze do tego Żebraka a tu ma porządny dach. Lało coraz bardziej, ale wyszedł z wiaty, żeby zobaczyć mapę i w tym momencie ujrzał żółtą tabliczkę, z której dowiedział się, że już jest na przełęczy (816m n.p.m.). Roześmiał się głośno i ucieszył. Przecież miało być ciężko, zabawne.
Minął szlaban i prędko ruszył w dół. Peleryna znacząco go spowalniała. Zjechał do jakieś wsi. Nie wiedział dokładnie gdzie jest, ale stwierdził, że zaraz się dowie, bo chciał uzupełnić wodę. Zobaczył, że w pewnym domu leci dym z komina, więc zatrzymał się i podszedł do drzwi. Otworzyła dojrzała, niska, ciemnowłosa kobieta, która bez problemu wzięła butelki i kazała wejść do środka, równocześnie przepraszając za bałagan, bo wnętrze było remontowane. Kobieta poinformowała, że wieś nazywa się Mików. Na pytanie o drogę do Komańczy wskazała dwie opcje. Krótsza, ładniejszą oraz dłuższą. Ta krótsza kilka razy przecinała rzekę, ale brodem. Pani powiedziała, że będzie ich cztery. Dała mu też wskazówkę, żeby przez rzekę jechał po śladach aut, bo w innych miejscach mogą rosnąć glony i wtedy kąpiel gwarantowana. Oczywiście wybrał tę krótszą, przez Duszatyn. Brodów w rzeczywistości było siedem lub osiem. Frajda niesamowita.
Zatrzymał się w pięknym miejscu, gdzie oprócz cudownych widoków był zasięg.
Zadzwonił do A. bo potrzebował tego. W przemoczone stopy zrobiło się ciepłej, humor znacznie się poprawił. Opowiedział o ostatnich przygodach i ruszył dalej, do Komańczy. Zadzwonił do rodziców, by poinformować o miejscu noclegu. Stwierdził, że rozbije się u kogoś na posesji. Zapytał starszej pani czy mógłby się rozłożyć za domem. Ta zgodziła się bez problemu. Do rzeczki było 20 metrów, więc pełen komfort. Pucowanie, kolacja i ciepły śpiwór. Jeszcze tradycyjnie telefon na dobranoc do A.
Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Był zachwycony tą drogą. Stary asfalt wił się pomiędzy ścianami żywej zieleni, czasem w górę, rzadziej w dół. Tak mu się zdawało, zawsze tak się wydaje. Podczas podjeżdżania poczuł głód. Zatrzymał się i zjadł kilka kromek z podróbą nutelli.
Dalej minął dwóch kolesi jadących na jednym, starym skuterze. Zaraz potem rozpoczął się długi zjazd do wsi Średnie Wielkie.
Do wyboru były dwie trasy- wojewódzka 893 lub droga przez las. Wybrał tą drugą opcję licząc na równie piękne widoki. Nawierzchnia z asfaltowej zmieniła się w szuter- jechało mu się w porządku, ale przy podjazdach koło czasem uskakiwało.
Gdy podjeżdżał, spotkał trójkę turystów robiących pętlę po okolicznych szlakach. Najbardziej spodobał mu się wielki husky. Miał miękką, gęstą sierść i piękne oczy. Kilka zdań dialogu i się pożegnali.
Zjazd wymagał skupienia, bo prędkość była naprawdę duża. Oscylowała wokół 50 na godzinę, co na łysych i wąskich oponach dawało kupę adrenaliny. Wylądował na rozjeździe przy kamieniołomie/ zakładzie związanym z kamieniami.
Zdecydował jechać na Przełęcz Żebrak. Nazwa brzmiała znajomo. Szukał po głowie skąd ją zna i doszedł do wniosku, że przecież oglądał program o przyrodzie Podkarpacia i tam był temat flory na tej przełęczy. Dojeżdżając do SBN Rabe postanowił zapytać o wodę pitną, bo zapas powoli kończył się. Woda była, ale trzeba byłoby ją przegotować a tego mu się nie chciało. Zapytał jeszcze o drogę na przełęcz. Dowiedział się, że to kawał góry do pokonania, ciężko wejść, a co dopiero wjechać. No dobra, jak będzie trzeba to będę pchał- pomyślał.
Ujechał kilkaset metrów i poczuł nagły spadek energii. Postanowił zjeść coś porządnego, bo skoro ma być tak ciężko, to lepiej się wzmocnić. Ugotował makaron z sosem, choć nie było to łatwe z powodu silnego wiatru. Ledwo skończył jeść a zaczął kropić deszcz. Szybko się zebrał i zaczął kręcić. Za chwilę znów się zatrzymał, aby wyciągnąć pelerynę. Mocno napierał na padały, żeby uciec przed deszczem. W końcu ujrzał szczyt, na którym znajdowała się wiata turystyczna. Przypomniał sobie, że koleś z Rabe coś o niej wspominał. Popatrzył na zegarek, była osiemnasta. Stwierdził, że najbliższą noc spędzi w tej budzie, bo cholera wie ile jeszcze do tego Żebraka a tu ma porządny dach. Lało coraz bardziej, ale wyszedł z wiaty, żeby zobaczyć mapę i w tym momencie ujrzał żółtą tabliczkę, z której dowiedział się, że już jest na przełęczy (816m n.p.m.). Roześmiał się głośno i ucieszył. Przecież miało być ciężko, zabawne.
Minął szlaban i prędko ruszył w dół. Peleryna znacząco go spowalniała. Zjechał do jakieś wsi. Nie wiedział dokładnie gdzie jest, ale stwierdził, że zaraz się dowie, bo chciał uzupełnić wodę. Zobaczył, że w pewnym domu leci dym z komina, więc zatrzymał się i podszedł do drzwi. Otworzyła dojrzała, niska, ciemnowłosa kobieta, która bez problemu wzięła butelki i kazała wejść do środka, równocześnie przepraszając za bałagan, bo wnętrze było remontowane. Kobieta poinformowała, że wieś nazywa się Mików. Na pytanie o drogę do Komańczy wskazała dwie opcje. Krótsza, ładniejszą oraz dłuższą. Ta krótsza kilka razy przecinała rzekę, ale brodem. Pani powiedziała, że będzie ich cztery. Dała mu też wskazówkę, żeby przez rzekę jechał po śladach aut, bo w innych miejscach mogą rosnąć glony i wtedy kąpiel gwarantowana. Oczywiście wybrał tę krótszą, przez Duszatyn. Brodów w rzeczywistości było siedem lub osiem. Frajda niesamowita.
Zatrzymał się w pięknym miejscu, gdzie oprócz cudownych widoków był zasięg.
Zadzwonił do A. bo potrzebował tego. W przemoczone stopy zrobiło się ciepłej, humor znacznie się poprawił. Opowiedział o ostatnich przygodach i ruszył dalej, do Komańczy. Zadzwonił do rodziców, by poinformować o miejscu noclegu. Stwierdził, że rozbije się u kogoś na posesji. Zapytał starszej pani czy mógłby się rozłożyć za domem. Ta zgodziła się bez problemu. Do rzeczki było 20 metrów, więc pełen komfort. Pucowanie, kolacja i ciepły śpiwór. Jeszcze tradycyjnie telefon na dobranoc do A.
Rower:Batavus Cayuca
Dane wycieczki:
130.00 km (0.00 km teren), czas: h, avg: km/h,
prędkość maks: 0.00 km/hTemperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
dwieście tysięcy m
Poniedziałek, 6 kwietnia 2015 | dodano: 09.04.2015
Jego
przejażdżki zawsze zaczynają się od planowania, a z tych planów i tak nic nie
wychodzi. Zawsze przed wyjazdem przychodzi nowy pomysł. Bardzo lubi wziąć
mapę i gdy ma chwilę wolnego zajrzeć, gdzie to mógłby sobie pojechać. Ten
wyjazd zaczął się, jak zwykle dzień wcześniej. Przygotowanie roweru,
potrzebnych rzeczy no i oczywiście jedzenia, bo wiedział że sklepy będą
pozamykane. Późno poszedł spać, jakoś się przemógł. Budzik zadzwonił chwilę po
trzeciej, ale dał sobie jeszcze czas i przestawił go na czwartą. Gdy obudził
się, zdziwił go brak zegarka na przegubie. Leżał on przy łóżku, z wyciągniętym
dzyndzlem służącym do zmiany daty i godziny. Zastanawiał się co takiego z nim
robił w nocy... Ubrany poszedł do kuchni, zaparzył ulubioną Kujawiankę i
przelał do termosu. Tak, tym razem o termosie pomyślał i zabrał ze sobą, bo
pogoda- na wzór dni poprzednich- miała być rozmaita.
Ruszył przed piątą, ale sam nie wiedziałby, która była godzina, gdyby nie ta odczytana z licznika- tej na zegarku nie przestawił. Będąc w Godowej zatrzymał się, żeby zrobić zdjęcie na którym i tak nic nie było widać, bo wokół ogarniała, go ciemność. To zatrzymanie się było dobrym pomysłem, bo usłyszał- jak się mu zdawało- puchacza. Od razu napisał o tym na fejsie w Podkarpackiej GL OTOP. Cieszył się bardzo z obserwacji oraz z tego, że tym razem nie założył słuchawek, dzięki czemu mógł usłyszeć pohukiwanie. Wyjazd zapowiadał się dla niego bardzo ptasio o czym jeszcze nie wiedział. Jadąc dalej mijał inne drapole (wydawało mu się, że sowy), które spłoszone uciekały ze swoich czatowni. Wokół rozlegał się donośny śpiew kosów. Co chwilę mijał gniazda bocianów, niektóre zajęte przez pary, niektóre całkiem puste, na innych siedziały pojedyncze osobniki. Martwił się, że druga połówka została zastrzelona w Libanie, albo innym państwie, gdzie ludzie mają spier***one hobby. W Domaradzu odbił na Przysietnicę. Czekały na niego pięknie powywijane serpentyny, jedne w górę, następne w dół. Gdy zjechał do wsi Izdebki zrobiło się bardzo chłodno, co z resztą potwierdzał znak (HEHE).
Temperatura, którą pokazywał licznik wahała się od zera do czterech stopni Celsjusza. Tak naprawdę nie wierzył w nią, ale czasem zerkał. Ta przejażdżka oprócz akcentu ptasiego była też mocno cyferkowa, ponieważ tydzień wcześniej kupił licznik, więc bardzo jarał się wynikami. Wiedział, że ten zachwyt w końcu minie, cyferki nie będą grały roli, ale pomimo to cieszył się jak dziecko. Rywalizacje były różne. Działała tu zasada "Jeżeli nie ma dyscypliny, w której jesteś dobry, to wymyśl swoją". No więc wymyślał- jak najwyższa średnia do jakiegoś tam miejsca, najszybszy zjazd, podjazd i inne wariacje. Magia cyferek...
Przejeżdżając przez Nozdrzec pogoda znacznie się pogorszyła, śnieg z deszczem porządnie biły po twarzy. Na chwilę ustały, żeby w Dynowie powrócić. Wracały jeszcze wiele razy, czasem cięły skórę mocniej. Dalej ruszył na Przemyśl. Mocno wilgotne ubranie konkretnie chłodziło ciało, woda z roztopionego śniegu wymieszana ze słonym potem spływała po twarzy, częściowo trafiając do ust. Pogodą się nie przejmował, bo przecież za kilka godzin miał być w ciepłym domu.
Z Bachórzca skręcił do Sielnicy. Przy drodze siedział myszołów. Myślał, że drapol zaraz odleci, ale ten podskoczył kilka razy i schował się w starych, zeschniętych trawach, które rosły wokół zielonego, zaniedbanego baraku. Od razu pomyślał o ratunku dla niego. Pierwsza myśl, to podać dokładną lokalizację. Taaa... Teraz jeździ z licznikiem, więc na znaki patrzeć nie musi. Nazw miejscowości też, już pamiętać nie trzeba. Wrócił się kilkaset metrów do charakterystycznego skrzyżowania, gdzie przecinały się szlaki turystyczne i zadzwonił do Przemyśla, do ADY. Kazali zadzwonić na policję, więc tak zrobił. Dyżurny powiedział, że przyjadą maksymalnie za 30 minut. On postanowił zaczekać na przyjazd patrolu, bo policji nie ufa. Znowu zaczął prószyć śnieg. Żeby się przez ten czas nie wychłodzić wyciągnął ze swojej mini apteczki koc NRC.
- W końcu się do czegoś przydasz- powiedział to szeleszczącej folii i opatulił się w nią.
Chodził tak w kółko przez dwadzieścia minut, od czasu do czasu śpiewając sobie z Łanuszką. Nadjechała policja. Ucieszył się, gdy w patrolu zobaczył kobietę.
-Zawsze taka ma więcej empatii i będzie dla ptaszka delikatniejsza- stwierdził wewnątrz siebie. Doprowadził ich w to miejsce, gdzie spotkał biedaczka. Gdy zobaczył myszaka lecącego od strony baraku wystraszył się, że ptak udawał, a on sam zostanie posądzony o robienie sobie jaj. Ptak siedział za barakiem.
Policjantka z braku odpowiedniego sprzętu chciała złapać go w płachtę- kurtkę. Bartolini ostrzegł ją, że szpony są bardzo ostre i przebijają mięcho z łatwością. Obyło się bez dodatkowych ofiar. Policjantka powiedziała, że wystarczyło powiedzieć, że to jest obok przeprawy promowej, która była tuż obok. Żeby on o tym wiedział... Na mapie nie było jej zaznaczonej, z drogi jej nie widział to kombinował inaczej- tak się tłumaczył. W poczuciu dumy, z powodu uratowanego żyjątka pojechał dalej, na tą przeprawę.
Rzekę ostatni raz przekraczał w ten sposób na koloni, w Świnoujściu.
-Matko, kiedy to było- pomyślał.
Mężczyzna kierujący barką widział jak ktoś jeździ w tę i z powrotem, więc z ciekawości zapytał:
- To pana ten barak? Ktoś go zdemolował, że policja była?
- Niee, tam myszołów po wypadku był i zadzwoniłem, żeby go wzięli do Przemyśla, do ośrodka.
- A na rowerze w taką paskudną pogodę to nie jest zimno?
- Niee, pierwsza lepsza górka i człowiekowi się gorąco robi- zawsze tak.
W tym czasie na pokład wjechała biała terenówka. Mężczyzna , który z niej wypisadł zapytał:
- Co tam się działo, że policja była?
- Aaa pan zadzwonił, bo leżał tam myszołów ze złamanym skrzydłem- powiedział kapitan.
Powiedział to jakby z zaangażowaniem. Bartolini tak to odebrał, jakby koleś się naprawdę znał i
szanował zwierzęta. Bez szyderczego podejścia do tematu. Bartolini zapytał o dalszą drogę, podziękował i pojechał do Dylągowej. Stamtąd do Dynowa jechał polną drogą na której spotkał najwięcej myszaków wypatrujących zdobyczy ze swoich czatowni. Nie uciekały, jedynie wiodły za nim wyrokiem. Ptasie akcenty spotykał też przy asfaltowych drogach, te jednak nie były miłe, bo nieżywe. Kilka kosów, kwiczoł, bogatka i dzwoniec to gatunki których się dopatrzył. Wyglądały na świeże.
(Alex, specjalnie dla Ciebie :***)
Wypatrywał czy leży gdzieś szczygieł, bo takich ładnych piórek by nie podarował. Od Dynowa jechał wzdłuż Sanu, tym razem w górę rzeki i jej prawym brzegiem. Droga była różna, raz stary asfalt, za chwilę leśna gruntówka. Mijał żwirownie, pola uprawne, retorty do wypalania węgla drzewnego.
W tym czasie po rozmowie z W dowiedział się, że rzekomo zaobserwowany puchacz był uszatką. I tak się cieszył, bo to też fajny gatun, ale było mu głupio, że tak pochopnie i szczeniacko oznaczył ptaka. Po jakimś czasie rozglądał się za mostem lub barką, aby odbić na zachód. Wypatrzył nową, żółto-zieloną kładkę, widoczną z daleka.
Samowyzwalacz jak zawsze szybszy...
Ruszył w kierunku Dydni a potem do Brzozowa, następnie Krosno. W międzyczasie jazdę umilała rozmowa z A. W Krościenku Wyżnym na dziewiętnastce dopadł go kryzys- ściana, którą ciężko pokonać. Pomimo braku apetytu zjadł kilka lidlowych markiz o smaku ziemi i przepił je ciepłą zbożówką. Do tego znów zaczął padać deszcz ze śniegiem, w związku z czym założył stuptuty. Buty i tak przemoczone, ale pomogą osłonić nogi. Dowlókł się do Czarnorzek, gdzie już czekał na niego podjazd. Będąc w pobliżu domu stanął przed nim dylemat.
-Skręcić i zakończyć tą farsę, czy dołożyć jeszcze kilka tysięcy metrów w imię magii cyferek?- pytał sam siebie.
Cyferki oczywiście wygrały, tak więc zrobił dodatkową rundę po okolicy.
Udało się, ale bez fajerwerków.
Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Ruszył przed piątą, ale sam nie wiedziałby, która była godzina, gdyby nie ta odczytana z licznika- tej na zegarku nie przestawił. Będąc w Godowej zatrzymał się, żeby zrobić zdjęcie na którym i tak nic nie było widać, bo wokół ogarniała, go ciemność. To zatrzymanie się było dobrym pomysłem, bo usłyszał- jak się mu zdawało- puchacza. Od razu napisał o tym na fejsie w Podkarpackiej GL OTOP. Cieszył się bardzo z obserwacji oraz z tego, że tym razem nie założył słuchawek, dzięki czemu mógł usłyszeć pohukiwanie. Wyjazd zapowiadał się dla niego bardzo ptasio o czym jeszcze nie wiedział. Jadąc dalej mijał inne drapole (wydawało mu się, że sowy), które spłoszone uciekały ze swoich czatowni. Wokół rozlegał się donośny śpiew kosów. Co chwilę mijał gniazda bocianów, niektóre zajęte przez pary, niektóre całkiem puste, na innych siedziały pojedyncze osobniki. Martwił się, że druga połówka została zastrzelona w Libanie, albo innym państwie, gdzie ludzie mają spier***one hobby. W Domaradzu odbił na Przysietnicę. Czekały na niego pięknie powywijane serpentyny, jedne w górę, następne w dół. Gdy zjechał do wsi Izdebki zrobiło się bardzo chłodno, co z resztą potwierdzał znak (HEHE).
Temperatura, którą pokazywał licznik wahała się od zera do czterech stopni Celsjusza. Tak naprawdę nie wierzył w nią, ale czasem zerkał. Ta przejażdżka oprócz akcentu ptasiego była też mocno cyferkowa, ponieważ tydzień wcześniej kupił licznik, więc bardzo jarał się wynikami. Wiedział, że ten zachwyt w końcu minie, cyferki nie będą grały roli, ale pomimo to cieszył się jak dziecko. Rywalizacje były różne. Działała tu zasada "Jeżeli nie ma dyscypliny, w której jesteś dobry, to wymyśl swoją". No więc wymyślał- jak najwyższa średnia do jakiegoś tam miejsca, najszybszy zjazd, podjazd i inne wariacje. Magia cyferek...
Przejeżdżając przez Nozdrzec pogoda znacznie się pogorszyła, śnieg z deszczem porządnie biły po twarzy. Na chwilę ustały, żeby w Dynowie powrócić. Wracały jeszcze wiele razy, czasem cięły skórę mocniej. Dalej ruszył na Przemyśl. Mocno wilgotne ubranie konkretnie chłodziło ciało, woda z roztopionego śniegu wymieszana ze słonym potem spływała po twarzy, częściowo trafiając do ust. Pogodą się nie przejmował, bo przecież za kilka godzin miał być w ciepłym domu.
Z Bachórzca skręcił do Sielnicy. Przy drodze siedział myszołów. Myślał, że drapol zaraz odleci, ale ten podskoczył kilka razy i schował się w starych, zeschniętych trawach, które rosły wokół zielonego, zaniedbanego baraku. Od razu pomyślał o ratunku dla niego. Pierwsza myśl, to podać dokładną lokalizację. Taaa... Teraz jeździ z licznikiem, więc na znaki patrzeć nie musi. Nazw miejscowości też, już pamiętać nie trzeba. Wrócił się kilkaset metrów do charakterystycznego skrzyżowania, gdzie przecinały się szlaki turystyczne i zadzwonił do Przemyśla, do ADY. Kazali zadzwonić na policję, więc tak zrobił. Dyżurny powiedział, że przyjadą maksymalnie za 30 minut. On postanowił zaczekać na przyjazd patrolu, bo policji nie ufa. Znowu zaczął prószyć śnieg. Żeby się przez ten czas nie wychłodzić wyciągnął ze swojej mini apteczki koc NRC.
- W końcu się do czegoś przydasz- powiedział to szeleszczącej folii i opatulił się w nią.
Chodził tak w kółko przez dwadzieścia minut, od czasu do czasu śpiewając sobie z Łanuszką. Nadjechała policja. Ucieszył się, gdy w patrolu zobaczył kobietę.
-Zawsze taka ma więcej empatii i będzie dla ptaszka delikatniejsza- stwierdził wewnątrz siebie. Doprowadził ich w to miejsce, gdzie spotkał biedaczka. Gdy zobaczył myszaka lecącego od strony baraku wystraszył się, że ptak udawał, a on sam zostanie posądzony o robienie sobie jaj. Ptak siedział za barakiem.
Policjantka z braku odpowiedniego sprzętu chciała złapać go w płachtę- kurtkę. Bartolini ostrzegł ją, że szpony są bardzo ostre i przebijają mięcho z łatwością. Obyło się bez dodatkowych ofiar. Policjantka powiedziała, że wystarczyło powiedzieć, że to jest obok przeprawy promowej, która była tuż obok. Żeby on o tym wiedział... Na mapie nie było jej zaznaczonej, z drogi jej nie widział to kombinował inaczej- tak się tłumaczył. W poczuciu dumy, z powodu uratowanego żyjątka pojechał dalej, na tą przeprawę.
Rzekę ostatni raz przekraczał w ten sposób na koloni, w Świnoujściu.
-Matko, kiedy to było- pomyślał.
Mężczyzna kierujący barką widział jak ktoś jeździ w tę i z powrotem, więc z ciekawości zapytał:
- To pana ten barak? Ktoś go zdemolował, że policja była?
- Niee, tam myszołów po wypadku był i zadzwoniłem, żeby go wzięli do Przemyśla, do ośrodka.
- A na rowerze w taką paskudną pogodę to nie jest zimno?
- Niee, pierwsza lepsza górka i człowiekowi się gorąco robi- zawsze tak.
W tym czasie na pokład wjechała biała terenówka. Mężczyzna , który z niej wypisadł zapytał:
- Co tam się działo, że policja była?
- Aaa pan zadzwonił, bo leżał tam myszołów ze złamanym skrzydłem- powiedział kapitan.
Powiedział to jakby z zaangażowaniem. Bartolini tak to odebrał, jakby koleś się naprawdę znał i
szanował zwierzęta. Bez szyderczego podejścia do tematu. Bartolini zapytał o dalszą drogę, podziękował i pojechał do Dylągowej. Stamtąd do Dynowa jechał polną drogą na której spotkał najwięcej myszaków wypatrujących zdobyczy ze swoich czatowni. Nie uciekały, jedynie wiodły za nim wyrokiem. Ptasie akcenty spotykał też przy asfaltowych drogach, te jednak nie były miłe, bo nieżywe. Kilka kosów, kwiczoł, bogatka i dzwoniec to gatunki których się dopatrzył. Wyglądały na świeże.
(Alex, specjalnie dla Ciebie :***)
Wypatrywał czy leży gdzieś szczygieł, bo takich ładnych piórek by nie podarował. Od Dynowa jechał wzdłuż Sanu, tym razem w górę rzeki i jej prawym brzegiem. Droga była różna, raz stary asfalt, za chwilę leśna gruntówka. Mijał żwirownie, pola uprawne, retorty do wypalania węgla drzewnego.
W tym czasie po rozmowie z W dowiedział się, że rzekomo zaobserwowany puchacz był uszatką. I tak się cieszył, bo to też fajny gatun, ale było mu głupio, że tak pochopnie i szczeniacko oznaczył ptaka. Po jakimś czasie rozglądał się za mostem lub barką, aby odbić na zachód. Wypatrzył nową, żółto-zieloną kładkę, widoczną z daleka.
Samowyzwalacz jak zawsze szybszy...
Ruszył w kierunku Dydni a potem do Brzozowa, następnie Krosno. W międzyczasie jazdę umilała rozmowa z A. W Krościenku Wyżnym na dziewiętnastce dopadł go kryzys- ściana, którą ciężko pokonać. Pomimo braku apetytu zjadł kilka lidlowych markiz o smaku ziemi i przepił je ciepłą zbożówką. Do tego znów zaczął padać deszcz ze śniegiem, w związku z czym założył stuptuty. Buty i tak przemoczone, ale pomogą osłonić nogi. Dowlókł się do Czarnorzek, gdzie już czekał na niego podjazd. Będąc w pobliżu domu stanął przed nim dylemat.
-Skręcić i zakończyć tą farsę, czy dołożyć jeszcze kilka tysięcy metrów w imię magii cyferek?- pytał sam siebie.
Cyferki oczywiście wygrały, tak więc zrobił dodatkową rundę po okolicy.
Udało się, ale bez fajerwerków.
Rower:Batavus Cayuca
Dane wycieczki:
200.00 km (0.00 km teren), czas: h, avg: km/h,
prędkość maks: 0.00 km/hTemperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Przejażdżka Wieczorową Porą Vol.3 (malutkie gminobranie)
Czwartek, 26 marca 2015 | dodano: 27.03.2015
W tym tygodniu chciałem się
wybrać na jakąś jazdę nocą. Na początku myślałem o całonocnej przejażdżce w
piątek, po Masie. Plany na weekend uległy zmianie, więc na prędkości
wymyśliłem, że pojadę w czwartek. Jeszcze do południa miałem w głowie jazdę na
wschód, ale jakoś mi się odechciało. Do wyjeżdżenia było 100 km, żeby
zrealizować miesięczne minimum. Z domu ruszyłem ok. 19, kupiłem jakieś ciastka
i pognałem przed siebie. Pomyślałem, że przejadę się drogą, której końca byłem
bardzo ciekaw. Pamiętam, że w przedszkolu jechaliśmy nią do leśniczówki na
lekcję w terenie. Dojeżdżając do Czudca skręcam właśnie w tę drogę. Gładki
asfalt prowadzi mnie w górę. Z niej roztacza się całkiem ładny widok na
oświetloną miejscowość. Wraz z minięciem ostatniego domu asfalt zmienia się w
leśną szturówkę, po obu stronach mam gęsty las, za plecami
"duziejący" Miesiąc. W powietrzu unosi się woń żywicy ze
ściętych drzew, które mijam poukładane w metrach wzdłuż drogi. Wjeżdżam na
jakiś szlak rowerowy, prowadzący na wschód.
Powietrze tego dnia było bardzo ciepłe, jak w lecie. Jedynie wjeżdżając do dolinek chłód powodował ciary. Znowu jestem na asfaltowej drodze i z tej okazji robię postój, przekładam kilka ciastek do koszulki, zjadam dwa i przepijam je wodą.
Nie spodziewałem się, że znowu znajdę się w Czudcu. Stwierdziłem, że pojadę na Niechobrz i przy krzyżu milenijnym odbiję w nieznaną drogę.
Tak też robię. Jest wąska i kręta, więc skupiam się i włączam mocniejsze światło. Na pewno wybiorę się nią w dzień, ale to dopiero za kilka miesięcy, aż pola uprawne zazłocą się od zboża. Po drodze przejeżdżam obok miejsca, w którym działaliśmy przy paśniku na Ultramaratonie Podkarpackim. Dojeżdżając do skrzyżowania w Zgłobniu oczom ukazuje się straszny widok i aż boli w środku.
Kilkanaście żabich par rozwleczonych po asfalcie. Zaraz przy skrzyżowaniu jest dosyć spora sadzawka (sądzę, że to stary zbiornik na cele p.poż, bo w pobliżu jest remiza), do której podążają one w celu przedłużenia gatunku. Specyficzny, dobrze mi znany, smród płaziego truchła włazi w nozdrza. Zostawiam rower na poboczu i szukam tego co żywe i całe, bo tego co żywe i niecałe jest znacznie więcej. Łącznie udało się uratować dwie pary i jednego singla. Chociaż tyle.
Dalej kieruję się na Iwierzyce. Na skrzyżowaniu na Wielopole Skrzyńskie i Sędziszów Małopolski pojawia się dylemat gdzie jechać. Wybrałem Wielopole, ale zaraz zawróciłem w stronę Sędziszowa, bo przecież trzeba nabijać kaemy a przy okazji jakieś nowe gminy wpadną. Byłem bardzo zawiedziony, gdy dojechałem do krajowej 94. Nie lubię takich dróg, ale na szczęście o tej porze ruch jest już mniejszy. Zajeżdżam na stację benzynową, żeby w kiblu uzupełnić bidon. W zasadzie do Rzeszowa droga dłuży się niesamowicie.
Becztery pyta czy już w domu jestem- haha, cały czas do niego jadę. Wyjeżdżając z miasta wymyślam sobie rywalizację. Chcę dojechać do Czudca przed pewnym autobusem. Skutkuje to gęściejszym ruchem pedałów. Za Lutoryżem droga jest bardzo kiepska. Nie lubię nią jeździć, ale nie chciało mi się już szlajać po górkach. W Babicy dociera do mnie, że ten autobus wyjeżdża nie o 23.15, lecz o 23. Daję z siebie jeszcze więcej. Jestem już w Czudcu, ale metę ustawiłem na przejściu dla pieszych obok dworca autobusowego. Oglądam się na ostatnim zakręcie i już go widzę, ale dystans jest na tyle bezpieczny, że mogę wyluzować. Nie ma luzowania!!! Finisz to ma być finisz. Ogarnia mnie uczucie zadowolenia i dalej już jadę spokojnie.
Na Żarnowskiej melduję się minutę przed północą. Zajebiście- 3 nowe gminy, miesięczne minimum zrobione.
Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Powietrze tego dnia było bardzo ciepłe, jak w lecie. Jedynie wjeżdżając do dolinek chłód powodował ciary. Znowu jestem na asfaltowej drodze i z tej okazji robię postój, przekładam kilka ciastek do koszulki, zjadam dwa i przepijam je wodą.
Nie spodziewałem się, że znowu znajdę się w Czudcu. Stwierdziłem, że pojadę na Niechobrz i przy krzyżu milenijnym odbiję w nieznaną drogę.
Tak też robię. Jest wąska i kręta, więc skupiam się i włączam mocniejsze światło. Na pewno wybiorę się nią w dzień, ale to dopiero za kilka miesięcy, aż pola uprawne zazłocą się od zboża. Po drodze przejeżdżam obok miejsca, w którym działaliśmy przy paśniku na Ultramaratonie Podkarpackim. Dojeżdżając do skrzyżowania w Zgłobniu oczom ukazuje się straszny widok i aż boli w środku.
Kilkanaście żabich par rozwleczonych po asfalcie. Zaraz przy skrzyżowaniu jest dosyć spora sadzawka (sądzę, że to stary zbiornik na cele p.poż, bo w pobliżu jest remiza), do której podążają one w celu przedłużenia gatunku. Specyficzny, dobrze mi znany, smród płaziego truchła włazi w nozdrza. Zostawiam rower na poboczu i szukam tego co żywe i całe, bo tego co żywe i niecałe jest znacznie więcej. Łącznie udało się uratować dwie pary i jednego singla. Chociaż tyle.
Dalej kieruję się na Iwierzyce. Na skrzyżowaniu na Wielopole Skrzyńskie i Sędziszów Małopolski pojawia się dylemat gdzie jechać. Wybrałem Wielopole, ale zaraz zawróciłem w stronę Sędziszowa, bo przecież trzeba nabijać kaemy a przy okazji jakieś nowe gminy wpadną. Byłem bardzo zawiedziony, gdy dojechałem do krajowej 94. Nie lubię takich dróg, ale na szczęście o tej porze ruch jest już mniejszy. Zajeżdżam na stację benzynową, żeby w kiblu uzupełnić bidon. W zasadzie do Rzeszowa droga dłuży się niesamowicie.
Becztery pyta czy już w domu jestem- haha, cały czas do niego jadę. Wyjeżdżając z miasta wymyślam sobie rywalizację. Chcę dojechać do Czudca przed pewnym autobusem. Skutkuje to gęściejszym ruchem pedałów. Za Lutoryżem droga jest bardzo kiepska. Nie lubię nią jeździć, ale nie chciało mi się już szlajać po górkach. W Babicy dociera do mnie, że ten autobus wyjeżdża nie o 23.15, lecz o 23. Daję z siebie jeszcze więcej. Jestem już w Czudcu, ale metę ustawiłem na przejściu dla pieszych obok dworca autobusowego. Oglądam się na ostatnim zakręcie i już go widzę, ale dystans jest na tyle bezpieczny, że mogę wyluzować. Nie ma luzowania!!! Finisz to ma być finisz. Ogarnia mnie uczucie zadowolenia i dalej już jadę spokojnie.
Na Żarnowskiej melduję się minutę przed północą. Zajebiście- 3 nowe gminy, miesięczne minimum zrobione.
Rower:Batavus Cayuca
Dane wycieczki:
110.00 km (0.00 km teren), czas: h, avg: km/h,
prędkość maks: 0.00 km/hTemperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)